Manekin

Kolejnym miejscem, którego odwiedzenia nie mogliśmy się doczekać, była naleśnikarnia Manekin. Jednak nie wszystko okazało się tak idealne, jak chcielibyśmy to Wam opisać.

Manekin jest restauracją sieciową, powstałą pierwotnie w Toruniu. Obecnie restaurację tę możemy znaleźć także w Bydgoszczy, Gdańsku, Łodzi, Opolu, Poznaniu i Warszawie, dokładne ich adresy znajdziecie tutaj: www.manekin.pl. Co ważne, standardy i smak jedzenia są takie same we wszystkich miastach, mimo że menu się nieznacznie różni (a niestety nie zawsze się to potwierdza w przypadku sieciówek).

Gdański Manekin mieści się przy al. Grunwaldzkiej 270, tuż obok budynku Uniwersytetu Gdańskiego. A to oznacza zazwyczaj tłok niemiłosierny, choć miejsca w tym przybytku sporo. Wszystko to dlatego, że w dzisiejszej dobie wysokich restauracyjnych cen Manekin za wyjątkowo syte posiłki oferuje ceny niemalże stołówkowe. Często jeszcze wieczorem jest problem ze znalezieniem miejsca, a co dopiero mówić o porze obiadowej, kiedy to przy drzwiach ustawiają się kolejki klientów, czekające, aż kelnerka wskaże im wolny stolik. Z tego też samego powodu nie mamy dla Was zbyt wielu zdjęć ilustrujących wnętrze restauracji. Dla wystroju charakterystyczne są duże przestrzenie, drewno i staromodne lampy. Do lokalu trafiliśmy akurat w dzień otwarcia po prawie dwumiesięcznym remoncie, choć z ręką na sercu musimy przyznać, że żadnych zmian w wyglądzie nie zauważyliśmy. W karcie dań znajdziecie przede wszystkim różnego rodzaju naleśniki: wytrawne, w tym zapiekane, na słodko, amerykańskie pancakes oraz zupy i sałatki.

Dominik: Potwierdzam informację na temat kolejek i przerażającego tłoku. I faktycznie, zdjęć lokalu nie bardzo udało się zrobić właśnie z jego powodu. Nie lubię, gdy mnie fotografują obcy ludzie (a nuż to blogerzy, którzy bez mojej zgody wrzucą moją fotkę w eter) i staram się sam też tego nie robić, o ile nie mam na to pozwolenia (takowe dostaliśmy np. w przypadku zdjęć Restauracji Abrahama, ale nawet wtedy uwieczniliśmy tylko kelnera, unikając fotografowania reszty pracowników i gości).

Wizytę rozpoczęsliśmy od wybrania napojów: Dominik zamówił colę, a ja koktajl owocowy. Trafił mi się akurat wiśniowy, bowiem restauracja codziennie oferuje inny smak. Był wyśmienity, zrobiony, zdaje się, na jogurcie lub maślance, z dodatkiem cukru. Niestety chyba był to zwykły cukier, nie wanilinowy, a szkoda, bo ten posmak do wiśni bardzo by pasował.

Na pierwszy ogień poszły zupy: krem z borowików u Dominika, a u mnie krem z ziemniaków. Bardzo smaczny i delikatny. Na środku talerza nasypano podsmażony boczek z cebulką oraz pietruszkę. No i tu się skrzywiłam, gdyż nie lubię ani jednego, ani drugiego. OK, boczek pasuje do ziemniaków idealnie, nadając im bardzo przyjemny posmak (który sam w sobie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie), trochę się zmuszając zjadłam jego część, dzięki czemu danie było wyrazistsze w smaku. Mogę na ten boczek sobie narzekać, ale bez niego byłoby zdecydowanie mniej smacznie. Za to pietruszki szczerze nie cierpię, być może kolejnym razem uda mi poprosić o wymienienie jej na koperek? Który, tak na marginesie, dla odmiany uwielbiam; mama zawsze się ze mnie śmieje, że jadam koperek z dodatkiem ziemniaków.

Dominik: Mój krem z borowików był mało kremowy i raczej określiłbym go jako gęstą zupę, ale jak dla mnie to akurat plus. Zawsze co prawda kosztując zupy grzybowej zastanawiam się, ile się w niej znalazło robaków (a nie czarujmy się: nikt przy sprzedaży borowika nie patyczkuje się z robakami, bo zbankrutowałby wyrzucając połowę grzybów), ale taki już urok kupowania czegokolwiek zawierającego grzyby leśne. Zupka była smaczna, delikatna i z przyjemnym posmakiem charakterystycznym dla leśnych grzybów. Ale najciekawsze jest to, że krem z borowików podano mi w wydrążonym bochenku chleba, smakowicie pachnącym i z chrupiącą skórką. Połowę „naczynia” oczywiście zjadłem. Dla fanów żurku mam dobrą wiadomość: w Manekinie tę zupę również podaje się w chlebie.

Obie zupy były bardzo sycące, więc jeśli do Manekina traficie nie będąc na wilczym głodzie, spokojnie możecie poprzestać na nich.

Następne w kolejce były naleśniki, czyli sztandarowe dania tej restauracji. Zamówiony przeze mnie naleśnik À la tortilla z chrupiącym kurczakiem pochodził z grupy Primavera, czyli naleśników, do których dodatkami są sałata lodowa i pomidory w oliwie z bazylią znajdujące się zarówno we wnętrzu naleśnika, jak i ułożone na jego wierzchu. Oprócz nich w środku znalazł się również, czego można się było po nazwie spodziewać, kurczak w panierce, czerwona cebula oraz sos na bazie majonezu. Do każdego naleśnika przysługuje również jeden z wielu dipów, ja wybrałam serowy. Całe danie było przepyszne, nie mam do niego absolutnie żadnych zastrzeżeń.

Dominik: Ja wybrałem naleśnika wytrawnego, konkretnie z gyrosem. W zasadzie to powinni dodać do niego czarne oliwki i nazwać po prostu „naleśnikiem greckim”, bo z gyrosem to niewiele miało wspólnego. Podsmażony kurczak, doprawiony bardzo delikatnie, do tego sałata lodowa, pomidor, kukurydza i ser sałatkowy, prawdopodobnie Apetina lub podobny produkt, sądząc po gładkich kosteczkach i po fakcie, że był znacznie bardziej miękki od fety. Na wierzchu naleśnika znalazł się sos tzatziki.

Generalnie wrażenia były pozytywne, bo mimo wszystko naleśnik był bardzo smaczny. Pochwała też należy się za sos. W większości restauracji, gdzie miałem okazję próbować sosu tzatziki, dostawałem zwykły sos alioli, którego pasjami nie cierpię. Tu jednak sosik był lekki, czosnku praktycznie nie dało się wyczuć i najważniejsza rzecz: był ogórek! A wbrew pozorom, wiele knajp o nim nie pamięta. Co prawda to jeszcze nie jest mój ulubiony sos tzatziki (najlepszy zaserwowano mi w restauracji Greco w Olsztynie), ale był naprawdę dobry. Do naleśnika dostałem jeszcze odrobinę pysznej surówki z roszponki i pomidorów z zielonym pesto. Palce lizać!

Pewnym rozczarowaniem okazał się deser, na który zamówiliśmy sobie jedną porcję czekoladowych pancakes. Tyle absolutnie nam wystarczyło, gdyż, jak wiadomo, jest to danie wielce sycące, a w porcji znajdują się aż cztery sztuki. Dodatkami do nich były mielone orzechy włoskie, pomysłowo „wsmażone” w spód naleśnika, banany i syrop klonowy. Same naleśniki nie były złe, problem tylko w tym, że niektóre były trochę przypalone, co od razu nadało im nieprzyjemny gorzki posmak. Drugim mankamentem było to, że w porcji Dominika razem z orzechami znalazły się fragmenty zmielonych skorupek – zatem jeśli się zdecydujecie kiedyś na ten deser, nie wgryzajcie się w niego z impetem, jeżeli nie chcecie potem mieć braków w uzębieniu. Ostatni minus: pani kelnerka zapomniała zapytać nas o sos, a my przypomnieliśmy sobie o nim, kiedy już ostatnie kawałki naleśników zniknęły z naszych talerzy.

Tak czy inaczej, mimo wszelkich niedociągnieć, które – miejmy nadzieję – były jednorazowe, restaurację bardzo gorąco polecamy. Miejsce w sam raz dla fanów potraw mącznych, wegetarian oraz osób, które mają potrzebę wyjścia do restauracji, a zostało im „za dużo miesiąca na koniec pieniędzy”.